Poniedziałek, 14 czerwca 2010 · Dodano: 14.06.2010 | Komentarze 6
Od 3 tygodniu umawialiśmy się na wspólny wypad. No i w ostatnia sobotę stało się. Razem z Konradem i Maćkiem postanowiliśmy zaatakować Skrzyczne. Trasę ustalaliśmy w trakcie jazdy więc trudno było by wytyczyć dokładny szlak na mapie internetowej.
Spotkaliśmy się na początku ścieżki rowerowej pod lotniskiem w Bielsku. Stamtąd ruszyliśmy w kierunku Koziej Góry, gdzie zastanowiliśmy się chwilę nad dalsza trasą. Ruszyliśmy z Równi czerwonym szlakiem na Szczyrk. Niedługo po tych zdjęciach na dość przyjemnym ale trochę kamienistym szlaku Maciek złapał gumę i niestety musieliśmy się zatrzymać. Konrad w pewnym momencie zaczął krakać żeby Maciek nie złapał drugiej gumy. Już mieliśmy ruszać dalej ale Konrad nie zdążył podnieść roweru jak dostrzegł że również złapał kapcia haha, a mówiłem mu żeby nie krakał :P. W międzyczasie na prostym odcinku szlaku coś zaczęło biec w nasza stronę. Pierwsze myśli i odczucia były mieszane, z jednej strony byłem zaciekawiony cóż to za stwór a z drugiej bałem się że to coś dzikiego z dużymi kłami. Okazało się po chwili że to sarna :), która zwiała zanim ktokolwiek zdążył włączyć aparat.
Gumy zmienione więc czas ruszać dalej. W miejscu gdzie łączy się szlak czerwony z żółtym postanowiliśmy zjechać w dół trasą rowerową. Niestety trochę pobłądziliśmy i w rzeczywistości zjazd wzdłuż rzeki nie był ani trochę przyjemny. Strasznie dużo wielkich kamieni, ostrych i mało stabilnych. Do tego dość stromo i dało się jechać tylko bokiem ścieżki, a że środek był podmyty to oczywiście koła ściągało do wewnątrz i ogólnie frajdy zero a ryzyko spore. Trochę na ślepo, trochę według mapy, trochę dzięki życzliwości tamtejszych mieszkańców, dotarliśmy do Szczyrku: Oto skocznie w szczyrku i nasz cel, czyli Skrzyczne. Najpierw jednak chcieliśmy coś zjeść w PTTK, ale było zamknięte więc wstąpiliśmy do jakiejś knajpki. Tanio nie było ale cóż.
Ze Szczyrku ruszyliśmy szlakiem zielonym do momentu złączenia szlaków zielonego i czerwonego: Na lewo od kapliczki widać szlak czerwony-zielony, tą drogą udaliśmy się w górę aż na szczyt. W drodze kilka razy odpoczywaliśmy bo nie dało się bez przerwy wspinać w górę w takim upale. Z drugiej strony jednak nie było możliwości aby zatrzymać się na dłużej bo komary i inne owady nie dawały nam spokoju. To był ostatni raz kiedy wybrałem się w góry bez spraya na owady. W drodze na górę minęło nas dwie, może trzy grupy downhilowców. Jak ja im wtedy zazdrościłem że sobie sunął w dół a my musimy wspinać się jeszcze taki kawał. Ale w końcu dotarliśmy na stok Skrzycznego. Do wyboru mieliśmy szlak albo stok narciarski. Zamieniliśmy kilka słów z napotkanymi turystami i postanowiliśmy atakować stokiem narciarskim. Z tego względu że downhilowcy na szlaku mogli nas pozabijać, podobno było tam bardzo wąsko i nie było gdzie uciekać w razie czego. Droga, którą wybraliśmy była cholernie stroma, chyba najbardziej strome podejście jakie w życiu pokonałem. Do tego moje buty z płaską podeszwą nie pomagały we wspinaczce. Jedyne co się przydało to hamulce w rowerze. Po kilkunastu minutach dotarliśmy na szczyt, zmęczeni, mokrzy, brudni, spragnieni ale szczęśliwi. Udało nam się zdobyć Skrzyczne bez pomocy wyciągów :). Schronisko a w nim kola za 6zł. Konrad zaszalał, ja i Maciek odpuściliśmy. Za 6zł to ja będę miał 2l koli w domu. Odpoczęliśmy trochę w schronisku, popatrzyliśmy na mapę itd. Później chciałem zrobić kilka fotek z tej wieżyczki gdzie wisi reklama pijących butów, ale nie można było tam wchodzić. Strzeliłem więc kilka innych fotek, jak widać zrobiliśmy nawet jedno zdjęcie grupowe. Ten blady z przekrzywionym kaskiem to ja :P, po lewej Konrad i Maciek po prawej. Czas nam uciekał więc pojechaliśmy dalej w dół. Niby szlakiem czerwonym rowerowym, ale tak naprawdę nie wiemy którędy jechaliśmy. Było dość sporo kamieni i nie zbyt wygodnie się zjeżdżało. Zatrzymaliśmy się jeszcze na jakiejś polance przed schroniskiem (tak myślę że to było schronisko). Poprosiłem Konrada żeby mi zrobił fotkę, ale jak widać ręce mu się trzęsły jak staremu dziadkowi :P hahaha. No i później w dół, ciągle w dół. Niektóre odcinki szlaku były całkiem przyjemne, kilka dropów i innych wzniesień, na których można było się wybić. Niektóre odcinki dość szybkie, inne dość niebezpieczne. Niestety mam badziewny licznik i nie wiem jaką miałem max prędkość. Do domu mieliśmy wracać przez Klimczok, ale było już za późno i postanowiliśmy "poszaleć" na asfalcie. Droga praktycznie do samego Bielska była w dół więc jechało się całkiem przyjemnie. Każdy szczęśliwie dotarł do domu i chyba nikt nie żałował wycieczki :).
Generalnie kondycyjnie chyba było mniej więcej równo. Na podjazdach i podejściach (bo szczerze przyznam że ich nie brakowało) każdy wymiękał w takim samym stopniu hehe. Na zjazdach chyba byłem trochę szybszy ale nie wypada się chwalić ;). Myślę że w miarę się dogadywaliśmy. Niektórych tekstów nie załapałem od razu ale trudno by było skoro chłopaki znają się od kilku lat i mają wiele wspólnych tematów, o których ja nie mam pojęcia. Mam nadzieję że to nie był pierwszy i ostatni wspólny wypad i że chłopaki zechcą ze mną jechać następnym razem, że nie wyszedłem na zgreda hehe.
Trochę od strony technicznej. Rower spisywał się jak należy, żadnych problemów. Jestem zadowolony z nowych gripów, sa o niebo lepsze od starych. Plecak i bukłak również są zajebiste. Ustnik od bukłaka trochę mało wygodny ale generalnie 3l na plecach a 700ml w bidonie to znaczna różnica. Poza tym dość długo trzymał chłodną temperaturę z czego jestem zadowolony. Tylny panel jak najbardziej spełniał swoją rolę i należycie odprowadzał ciepłe powietrze z pleców. Gorzej było z potem ale miałem zwykłą koszulkę, więc tak czy siak i tak byłem cały mokry. Ochraniacze jak już pisałem we wcześniejszym wpisie również są super. Powiem nawet że przy zjeździe ze Skrzycznego nie czułem aby mnie uciskały, leżały bardzo dobrze i w zasadzie później spory kawałek jechałem po prostej a wcale mi nie przeszkadzały. Kask również w porządku, chroni nie tylko przed upadkiem ale i przed słońcem, które nie dawało nam spokoju. A jednocześnie wcale się nie grzeje i jest bardzo przewiewny. Okulary kupione na szybko dzień przed wyjazdem. Później pokażę fotki na blogu. Dobrze chronią przed słońcem, ale jak pot leje się z czoła to szybko się brudzą, musiałem często je przecierać szmatką lub koszulką. Ale ogólnie są w porządku. Cóż jeszcze... a! Rękawiczki FOXa :). Wcześniej jeździłem bez rękawiczek i muszę przyznać że z rękawiczkami komfort jazdy poprawia się co najmniej o połowę. Chwyt kierownicy jest znacznie mocniejszy, ręce się tak nie ślizgają i wygląda się bardziej pro :P, celowo wziąłem rękawiczki z czerwonym elementem aby pasowały do gripów.
To już chyba koniec wpisu. Mimo spalonego karku i ramion, nie mogę się doczekać kolejnego ataku na Skrzyczne :).
PS. Mieliśmy 3 liczniki, każdy pokazał inny wynik, ale różnice były nie wielkie. Dodam jeszcze że chyba z Konradem mamy inne pojęcie słowa "teren" :P.
Ten post będzie służył jako lista zdobytych szczytów, wzniesień, przełęczy i szlaków górskich. Data wycieczki posłuży jako data aktualizacji całej listy.
Niedziela, 13 czerwca 2010 · Dodano: 13.06.2010 | Komentarze 0
Wczoraj pierwszy długi wyjazd na nowych gripach. Są to Tokeny kupione na allegro za 29zł. Wizualnie bardzo fajne. Praktycznie również mi odpowiadają. Nie wiem jak zachowują się bez rękawiczek, ale z rękawiczkami współpracują świetnie. Gripy mają zaciski na obu końcach, w moim przypadku czerwone. Wyglądają solidnie i z pewnością bardziej pro od moich starych chwytów, które zsuwały się z kierownicy. Jak na gripy za 29zł to zdecydowanie godny polecenia produkt. Kilka fotek: Na zdjęciach widać że gripy są pół na pół grubo i drobnoziarniste. Widać też napis Token. Zaciski są aluminiowe, zarówno jak śruby dołączone do zestawu. Na zaciskach jest informacja z jaką siłą należy dokręcić śruby aby ich nie urwać. Chwyty od środka są wypełnione jakimś twardszym materiałem co ułatwia montaż na kierownicy. Do zestawu dołączone są czarne plastikowe korki. Ja dostałem imienny rachunek choć o niego nie prosiłem, był zapakowany w dodatkową kopertę. To bardzo miły gest ze strony sprzedawcy.
Ocena: + design + dobry chwyt + twarda tuleja w środku + zaciski po obu stronach
Piątek, 11 czerwca 2010 · Dodano: 11.06.2010 | Komentarze 2
Po małym wypadku na rowerze postanowiłem kupić ochraniacze na kolana. Było to już jakiś czas temu więc miałem okazję z nich skorzystać kilka razy. Niestety (na szczęście) nie przekonałem się jeszcze jak się zachowują podczas upadku. Mimo to napisze kilka słów. Ochraniacze to RaceFace Dig Knee. Dałem za nie chyba 160-70zł, podziękowania dla Rafała ;). Ochraniacze są ciekawe wizualnie i mają sztywną, twardą skorupę. Zapinane na rzepy u góry i u dołu. Dodatkowo są to tak jakby nogawki, więc nawet gdy rzepy jakimś cudem się odepną to ochraniacz zostanie na swoim miejscu, ewentualnie obsunie się na łydkę. Jeśli chodzi o wygodę to nie są zbyt przewiewne, właściwie w ogóle. W gorące dni kolano może się porządnie spocić. Ale jak się ma mokre plecy, dłonie i pot leje się z czoła to i tak nie zwraca się uwagi na to czy kolana również są mokre czy nie. Opaski są dość uciskające, o ile podczas zjazdów to nie przeszkadza to przy podjazdach może być uciążliwe. Ja je albo ściągam jeśli wiem że podjazd będzie trwał dłużej niż 20 minut, albo odpinam rzepy co pozwala uzyskać trochę luzu i przewiewności. Generalnie jestem zadowolony z zakupu i myślę że się opłacało, jeśli miał bym polecić to owszem, polecam :). Załączam kilka fotek:
Ocena: + design + solidne wykonanie + porządne zapięcie + gruby materiał po bokach (dodatkowa ochrona) - trochę drogie - przewiewność (a raczej jej brak) - trochę za mocno uciskają (ale mam M-ke, więc dość małe.)
Czwartek, 10 czerwca 2010 · Dodano: 10.06.2010 | Komentarze 2
Od jakiegoś czasu korzystam z nowej przerzutki Shimano XT, więc czas napisać parę słów.
Kupiona za 113zł w TwoMarku w Bielsku-Białej. Mam na niej przejechane dopiero jakieś 150-200km więc nie wiele tak na dobrą sprawę. Dla tego zaktualizuję wątek za jakiś czas. Na tę chwilę mogę śmiało polecić ten produkt. Po bezproblemowym zamontowaniu przerzutki, wyregulowałem ją bez najmniejszych trudności. Co prawda w skrajnych kombinacjach biegów łańcuch ociera o prowadnik, ale to kwestia regulacji, mi się tego nie chce robić bo i tak nie potrzebuję takich przełożeń. Przerzutka w terenie spisuje się należycie. Zarówno wrzuca jak i zrzuca biegi prawidłowo. Cóż więcej można napisać o przedniej przerzutce, chyba nie wiele. Oto kilka zdjęć: Ocena: + ładny design + cicha praca + łatwa regulacja - cena
Poniedziałek, 7 czerwca 2010 · Dodano: 07.06.2010 | Komentarze 7
Z Lotniska na Dębowiec moja ulubioną trasą. Później na Szyndzielnię gdzie widok był po prostu nie do opisania. Bezchmurne niebo i czyste powietrze, calutkie miasto było widoczne. Robiłem zdjęcia ale telefonem, nie warto ich pokazywać. Później pobłądziłem trochę po Szyndzielni szukając żółtego szlaku, a jak go znalazłem to ruszyłem w dół. Ścieżka wąska, stroma i bardzo techniczna. Nie dało się szybko jechać, ale można było dużo popracować nad równowagą i pokonywaniem dużych przeszkód. Błądząc gdzieś w okolicach Kołowrtou dotarłem w końcu na Kozią Górkę. Byłem tam pierwszy raz w życiu więc mogę powiedzieć że kolejny mały szczyt zaliczony. Na Koziej można było poszaleć, mimo tego że się zgubiłem to i tak w końcu wylądowałem na Błoniach. Stamtąd wbiłem się jeszcze na skocznie, na szczycie zatrzymałem się z myślą "tym razem zjadę", ale stok był jednak zbyt grząski po ulewach i zjechałem szlakiem. Stamtąd przez Cygański Las dojechałem do szpitala i pomyślałem że wrócę tą samą drogą. Więc dotarłem do Dębowca, wbiłem się na szczyt jeszcze raz i zjechałem drogą, którą wjechałem na początku wycieczki. Powrót do domu również przez lotnisko. Na liczniku stuknęło 42km, nie powiem że się nie zmęczyłem, ale nadal czułem niedosyt. Mimo to znam swoje możliwości i nie będę przeginał. Powoli zacznę zwiększać dystans, o 2-3km. Ale i tak czuję dużą poprawę kondycji. Z Dębowca na Szyndzielnię 3/4 drogi pokonałem praktycznie bez przerwy. Dla porównania ostatnim razem stawałem co 300m żeby minutę odpocząć.
Czwartek, 3 czerwca 2010 · Dodano: 03.06.2010 | Komentarze 2
Jeszcze raz zrobiłem pętelkę nad Zaporą. Tym razem jednak w odwrotnym kierunku. Na szczycie spotkałem grupkę młodych co się tam wbili makrokeshami, ale później widziałem ich jeszcze na dolę więc chyba im się nie rozpadły :). Tym razem bez mapki z tego względu że sam nie wiem gdzie jeździłem. Po zrobieniu pętli pośmigałem jeszcze po lasach pod Zaporą. Później zaatakowałem Dębowiec ale zrezygnowałem w połowie drogi bo zaczęło padać. Teraz żałuję bo zrobiłem 40km i czuję nie dosyt. Sporo pokonałem podjazdów i całą masę błotnych kąpieli. Dodam że z Zapory ciężko było poszaleć bo ludziów jak mrówków. Na koniec kręciłem się też trochę po osiedlu żeby dobić na liczniku 40km, no i wróciłem do domu. Brudny, ubłocony, trochę zmęczony ale jednak pojechał bym jeszcze gdzieś, tyle że już późno i chyba nie ma sensu.
Niedziela, 30 maja 2010 · Dodano: 30.05.2010 | Komentarze 0
Akcja była taka że moja dziewczyna z koleżankami urządziły wieczór panieński kuzynce mojej dziewczyny. Więc ja musiałem zniknąć z domu gdzieś do godziny 20 bo później i tak musiałem iść do roboty. Więc oczywiście wybrałem się na rower. Postanowiłem zrobić pętlę nad Zaporą i tak też się stało. Nie było ciężko chociaż trasa momentami bardzo kamienista i to kamienie wielkości głowy. Ale sam zjazd bardzo przyjemny i szybki. Zdjęć nie robiłem bo mi baterie padły. Musze kupić jakieś porządne akumulatorki, w ogóle muszę zacząć odkładać na normalny aparat. Co zauważyłem? Poprawę kondycji. Wcześniej podjazd pod samą Zaporę sprawiał że docierałem na miejsce nieźle zmęczony. Teraz podjeżdżam tam z przysłowiowym palcem w dupie :P. Kilometrów wyszło jakieś 22, ale później po lotnisku się jeszcze trochę kręciłem i po bocznych dróżkach na osiedlu żeby zabić czas. Wbiłem 30km na licznik i było coś koło 20:00 więc musiałem wracać żeby zjeść i zbierać się do roboty.
Niedziela, 23 maja 2010 · Dodano: 25.05.2010 | Komentarze 11
Kilka dni przed moimi 22-mi urodzinami modliłem się o piękną pogodę w weekend. Dokładnie 22 Maja skończyłem 22 lata a z nieba lało. Zawiedziony poszedłem spać dość wcześnie. W Niedzielę rano, 23 Maja również padał deszcz. Nie chciało mi się wstawać z łóżka. Na szczęście później pojawiło się słońce a ciemne chmury poszły w cholerę. Około godziny 13:30 wyszedłem z domu wraz z rowerem. Najpierw trochę powłóczyłem się po osiedlu żeby ustawić tylna przerzutkę i sprawdzić jak spisuje się napęd po gruntownym czyszczeniu. Później skierowałem się ku lotnisku i od tego zacznę relację całej wycieczki.
Mijając lotnisko pojechałem ul. Łowiecką w kierunku baru rowerowego. Tam zatrzymałem się by kupić wodę, wziąłem dwie butelki po 0.5l, niegazowana. Ruszyłem dalej drogą Łowiecką, do skrzyżowania z Dębową (do Wapienicy) i Skarpową (w stronę gór), oczywiście ja wybrałem kierunek góry. Dotarłem do skrzyżowania z Karpacką i tam skręcając w prawo dalej ku górze. Mijając petlę autobusową po prawej stronie dostrzegłem dość głośny potok, mostek i jakąś wąską dróżkę asfaltową, prowadzącą w górę. Pomyślałem czemu by nie, no i zboczyłem z głównej drogi. Jak się potem okazało znalazłem się na drodze Jazowej, która doprowadziła mnie do tego miejsca: Na początku poczułem zawiedzenie. Myślałem że droga jest urwana. Po chwili, całkiem przypadkiem zauważyłem że za zawalonym drzewem jest jednak dalsza droga. Przedarłem się przez krzaki i ruszyłem dalej. Po kilkudziesięciu metrach dostrzegłem kolejne, tym razem poważniejsze skutki intensywnych opadów deszczu: Na szczęście ja znajdowałem się po właściwej stronie drogi. W pewnym momencie na przeciwnym brzegu ujrzałem rowerzystę, zatrzymał się, zastanowił chwilę i zawrócił, nie wyglądał na zadowolonego :). Po krótkim odpoczynku i zrobieniu zdjęć pojechałem dalej w górę drogi. Tak naprawdę to pierwszy raz tamtędy jechałem i nie miałem pojęcia dokąd dojadę. W pewnym momencie gdzieś daleko przez drzewa widziałem prześwitujące budynki, coś mi strzeliło do głowy że to Bielskie Błonie i zjechałem z głównego szlaku. Pokonałem całkiem przyjemny single track, szkoda że taki krótki: Na dole okazało się jednak że to jakieś zadupie i musiałem wspinać się z powrotem. Po powrocie na szlak, po kilku minutach dotarłem na Dębowiec. Po raz kolejny trafiłem na szczyt tej góry przez przypadek :). Tradycyjnie zrobiłem kilka zdjęć: Widzicie tutaj dwa podobne zdjęcia zrobione w odstępie 10 sekund. Jedno zachmurzone, drugie czyste. Pogoda była wspaniała. Po niebie pływały tylko małe jaśniejsze i ciemniejsze chmurki, ale było ciepło i przyjemnie. Ludzi na Dębowcu nie brakowało, rowerzystów natomiast widziałem chyba dwóch. Odpocząłem chwilkę i pojechałem dalej w stronę Szyndzielni. Po drodze oczywiście nie obyło się bez robienia zdjęć: Na jednym ze zdjęć próbowałem ująć nawierzchnię, ale nie całkiem mi się to udało. Widać chyba jednak że było mokro. Cała droga na Szyndzielnię była wilgotna, miejscami kilka głębszych kałuż, gdzieniegdzie spływająca z wyższych partii woda. Na szczęście nie było tragicznie i dało się normalnie jechać nie tracąc przyjemności z wycieczki. Droga na szczyt wiedzie przez dwa zakręty. Zarówno na pierwszym: (Na zdjęciach widać kolejkę gondolową i moją nową przerzutkę, która spisywała się świetnie przez całą drogę) Jak i na drugim: Zrobiłem krótką przerwę na zdjęcia. Widać stąd całą panoramę Bielska. Na drugim zakręcie ostatnim razem mogłem usiąść na ławce, tym razem niestety już jej nie było. Przypuszczam że to sprawka wandali lub po prostu zmyła ją z powierzchni ziemi, któraś z ulewnych burz.
Docieram do Schroniska Szyndzielnia. Oczywiście zapomniałem swojej mapy, którą niedawno kupiłem w księgarni w Sferze I. Kosztowała 20zł ale jest solidna, wodoszczelna. Pokazuje szlaki i czasy przejść, ścieżki dydaktyczne i szlaki rowerowe, jest zgodna z GPS. Mapa Beskid Śląski, ExpressMap 1:50000. Polecam ;). Wróćmy do relacji. Zapomniałem mapy więc musiałem skorzystać z tej wywieszonej przed schroniskiem: Tą rzeźbioną ławkę to ja sobie kiedyś ukradnę i postawię w ogrodzie :D, muszę się tylko dorobić domu z ogrodem. Usiadłem na kilka chwil delektując się słońcem. Popatrzyłem trochę na mapę, zamieniłem kilka słów z dwójką turystów, którzy też nie mieli swojej mapy. Zjadłem snickersa, strzeliłem fotkę rzeźbionemu góralowi i ruszyłem w dalsza drogę ku szczytowi Klimczok. Na trasie tradycyjnie kilka zdjęć: Szlak na Klimczok nie był zbyt błotnisty, dało się normalnie jechać. Jest tam krótki odcinek gdzie można się rozpędzić i bez większego ryzyka wybić się na kilku dropach. Co prawda nie było wielu turystów, przed którymi można by się było popisać (dżołk ;)) ale dla samej frajdy można poszaleć. Ostatnie 60-70m przed szczytem podchodziłem z buta, przyznaję bez bicia, było za ślisko. Ale 10m przed końcem wsiadłem na rower, w razie gdyby ktoś był na Klimczoku to żeby widział że wjechałem a nie wszedłem :D hahaha. Po dotarciu na szczyt i krótkim odpoczynku, przyszedł czas na zdjęcia: Na Klimczoku była tylko jakaś parka. Zapytałem czy mają mapę, bez problemu pozwolili mi spojrzeć na drogę. Awaryjnie nawet zrobiłem zdjęcie telefonem aby mieć na później. Kilka minut popatrzyłem w kierunku Magury, odpocząłem i ruszyłem w stronę Trzech Kopców: Zaraz po opuszczeniu Klimczoka można się cieszyć przyjemnym zjazdem na Trzy Kopce. Nie wiem co to za miejsce, jest tam dość łyso, chyba prowadzą tam wycinkę drzew. Nie ma tam w zasadzie nic ciekawego ale lubię to miejsce. Zaraz po tym zjeździe trzeba pokonać krótki, bardzo stromy podjazd, w zasadzie nie do przejechania więc trzeba maszerować. Chwile później widać pierwszy znak "Trzy Kopce" przytwierdzony do drzewa. Po kolejnych kilku minutach docieram do szczytu Trzech Kopców, łyso i pusto. Powycinane drzewa, las pełen pni (pniów?). Stamtąd można się kierować ku Zaporze w Wapienicy, ale ja jechałem tą trasa ostatnim razem, więc udałem się w kierunku Stołowego (przynajmniej tak mi się wydawało). Droga była wąska i bardzo stroma, a ja nie żałowałem pary w nogach. Na ostrym zjeździe usłyszałem odgłosy silnika, po chwili zobaczyłem gościa biegnącego w górę i zakręt. Nie widziałem co jest za nim bo po obu stronach szlaku były wysokie brzegi. Po sekundzie zobaczyłem krosowca, zatrzymał się na środku ścieżki. Moja prawa dłoń od razu zareagowała, tylne koło zblokowane a kros coraz bliżej, w panice wcisnąłem przedni hamulec i ten mnie nie zawiódł. W ułamku sekundy pokonałem krótki lot przez kierownicę i dosłownie klatka po klatce widziałem jak do skroni zbliża się kamień leżący na ziemi. Nie straciłem przytomności, podniosłem się i usiadłem na ziemi. Otrząsłem się po kilku sekundach i wstałem. Spojrzałem na gościa w kasku, nic nie mówił. Dotknąłem głowy ręką i po chwili miałem całą dłoń we krwi. Zapytałem go czy poważnie to wygląda, odpowiedział że tylko się zadrapałem. Pomyślałem "aha, jasne". Zapytałem o chusteczki, powiedział że nie ma i pojechał dalej, razem z tym drugim, który pieszo biegł przed nim. Zostałem tam kilka chwil. W szoku wziąłem okulary z ziemi, podniosłem rower i pojechałem dalej. Po chwili zatrzymałem się i dopiero wtedy sprawdziłem co mi się stało. Popatrzyłem na kolana, były pozdzierane, popatrzyłem na ramiona, też były pokaleczone, lewy łokieć mocno potłuczony no i krew lejąca się ze skroni. Później zbadałem rower, ale na szczęście był cały. Wyciągnąłem z plecaka telefon (oszczędzałem baterie w aparacie) i zrobiłem dwa zdjęcia: Rozmazane bo ręce mi się jeszcze trzęsły i byłem zdenerwowany. Przyznam się że jechałem bardzo szybko, jakieś 30-35km/h, nie miałem kasku bo nie planowałem wypadu w góry. Ochraniacze na kolana też zostawiłem w domu, ale to był ostatni raz. Opanowałem nerwy, strach i złość. Wsiadłem na rower i spokojnie zacząłem jechać w dół przed siebie. Z nadzieją że trafię do Chatki Wuja Toma, bo tak wskazywał znak na słupie widziany kilka minut przed wypadkiem. Niestety zabłądziłem. Trafiłem na polanę: Nie jestem teraz pewien czy była to Hordowska Polana czy Polana Gać, ale wydaje mi się że to drugie. Ujrzałem piękny widok, rozpostartą połać łąki i oddalone o setki kilometrów góry. Całkowicie zapomniałem o zdarzeniu z przed kilku chwil. Rzuciłem rower i chwyciłem aparat. Niestety po selekcji zostały tylko te dwa zdjęcia. Z czego to pierwsze, na którym widać rower jest moim zdaniem najlepszym foto jakie udało mi się strzelić podczas całej wycieczki. Strasznie żałuję że nie miałem lepszego aparatu.
Po opuszczeniu polany dotarłem do zamkniętej chatki: Z myślą że to jest Chatka Wuja Toma straciłem nadzieję na jakąkolwiek pomoc. Jednak w oddali usłyszałem głosy dzieciaków i rozmowy jakiś starszych ludzi. Zjechałem więc kilka metrów w dół i okazało się że trafiłem na zamieszkałą chatę. Miałem szczęście bo trafiłem na porządną rodzinę. Użyczyli mi wody utlenionej, wacików, pozwolili nawet skorzystać z lusterka w korytarzu. Wyjaśniłem co się stało i zapytałem o drogę do Chatki Wuja Toma. Wyjaśnili mi że to nie w tym kierunku i muszę wrócić na główny szlak. Mówili też że od Chatki Wuja Toma mogę się dostać do Szczyrku i to mnie zbiło z tropu, bo ja nie chciałem do Szczyrku tylko na Błatnią i do Bielska. Zaproponowali że mnie odprowadzą na szlak i tak się stało. W drodze doszliśmy do porozumienia że droga na Szczyrk mnie nie interesuje. Wyjaśnili mi więc jak dostać się na Błatnią. Przy okazji zapytałem gdzie ja właściwie jestem i okazało się że na mapie to miejsce widnieje jako Skałki. Odprowadzili mnie do Hordowskiej Polany i tam się pożegnaliśmy. Czekała mnie ciężka wspinaczka po stromej polanie. W drodze udało mi się zrobić jeszcze kilka zdjęć: Widok według mapy kieruje na Przełęcz Karkoszczonka. Ale nie dam sobie głowy uciąć bo dopiero poznaję te tereny i słabo jeszcze u mnie z orientacją.
Wróciłem na szlak. Było ciężko bo stromo. Dwa razy w udzie złapał mnie mocny skurcz ale musiałem to jakoś znieść, nie miałem czasu na postój, i tak straciłem dużo czasu. Dotarłem z powrotem na Trzy Kopce a stamtąd do Stołowego, gdzie spotkałem jakiegoś gościa. Zapytałem o chusteczki, nie miał. Zapytałem o drogę na Błatnią i o Stołowy. Wskazał mi drogę do Schroniska i powiedział że właśnie znajdujemy się na Stołowym :D. Ostrzegł mnie też przed zjazdem z Błatniej do Wapienicy, mówił że jest bardzo stromo i nawet pieszo jest tam cholernie trudno. Nie tracąc więcej cennego czasu ruszyłem w stronę Błatniej. Bez większych problemów (chociaż już nie szalałem na szlaku) dotarłem do nartostrady, na stoku Błatniej. Nie było możliwości żeby się tam nie zatrzymać i nie robić zdjęć: Było po prostu pięknie. Na jednym ze zdjęć widać że błota nie brakowało, ale mi i tak już było wszystko jedno, byłem brudny, zakrwawiony, mokry i poobijany. Na stoku Błatniej jest jakiś betonowy krąg z dwoma kominami. Nie wiem czemu służy ale jest idealnym punktem widokowym do robienia zdjęć. Stamtąd skierowałem się prosto do schroniska. Na pierwszy rzut oka cisza, spokój, chyba zamknięte. Z tyłu jednak były schody na górę a w środku trójka turystów i pani z obsługi. Zapytałem o wodę utlenioną i waciki. Oczywiście dostałem, pani Agnieszka (tak miała na imię pani z obsługi) pomogła mi nawet przemyć skroń, choć twierdziła że unika krwi i na ogół nie kwapi się do udzielania pomocy rannym, chyba miałem szczęść :D. Później poczęstowała mnie słodkim ciastkiem i posiedzieliśmy dłuższa chwilę rozmawiając w piątkę. Znowu mogłem spojrzeć na mapę bo Ci trzej turyści również ją mieli. Oni tak samo jak koleś ze Stołowego odradzali mi zjazd niebieskim szlakiem do Wapienicy, wybrałem więc szlak żółty. Czas było ruszać w drogę. Spytałem ile płacę, ale pani nie chciała pieniędzy za wodę utlenioną i za ciastko, bo jak twierdziła poczęstowała mnie nim a nie sprzedała :), zapłaciłem więc tylko 3zł za wodę, którą kupiłem. Zrobiłem jeszcze zdjęcia ze schodów w schronisku: Podziękowałem ładnie i pożegnałem się. Przed schroniskiem spotkałem jeszcze grupkę rowerzystów, zamieniliśmy kilka zdań na temat wypadku i na temat trasy. Popatrzyłem na znaki i skierowałem się ku Jaworza Jasienica.
Dotarłem do rozwidlenia dróg. Drzewa po prawej były oznaczone na żółto, więc pojechałem w prawo. Kilkaset metrów dalej okazało się że na drzewach widnieją tylko niebieskie znaki, a ja nie chciałem jechać niebieskim szlakiem. Więc wróciłem spory kawał drogi do wcześniej widzianego rozwidlenia. W drodze powrotnej zrobiłem ostatnie zdjęcie: Wykończony wspinaczką ruszyłem na rozwidleniu w lewo. Niestety po chwili okazało się że to również jest niebieski szlak. Mało tego, droga prowadziła w górę a nie w dół i zaczynało się robić cholernie grząsko. Nie dość że błota przybywało to las się zagęszczał, powoli zachodził zmrok a ja zaczynałem już snuć w głowie jak by tu przeżyć noc w lesie. Droga się nie kończyła. Na szczęście po jakimś odcinku zaczęła prowadzić lekko w dół. Momentami było niebezpiecznie bo wąsko, i głęboko od błota i wody, w kilku miejscach mocno podmyty szlak zmuszał mnie do jazdy po krawędzi i ryzyka że ziemia może się osunąć a ja polecę w dół, bez perspektywy przeżycia takiego upadku. Ale nie miałem wyjścia, musiałem wrócić do domu. W końcu dostrzegłem na drzewie żółty ślad farby. Pomyślałem "jestem k***a w domu". Niestety nie byłem. Dalszy odcinek był coraz cięższy, coraz więcej błota i coraz gęstszy las. Gałęzie wystające na szlak zahaczały o koszulkę, o ramiona, o twarz. W pewnym momencie musiałem się zatrzymać bo w górę piął się jakiś samochód terenowy. Okazało się że to straż leśna. Machnąłem ręką żeby się zatrzymali i zapytałem dokąd prowadzi ta droga. Potwierdzili że do Jaworza. Zapytali co mi się stało i czy dam radę sam wrócić do domu. Odparłem że sobie poradzę i spytałem jeszcze o błoto, czy droga do samego końca wygląda tak tragicznie. Powiedzieli że niżej jest trochę lepiej. Niestety lepiej może dla czterokołowca a nie dla roweru. Dotarłem do potoku, miałem wybór jechać w prawo przez potok lub w lewo wzdłuż potoku. Pojechałem w prawo, dotarłem na polanę i znowu rozwidlenie. W ślepo skręciłem w lewo i po chwili okazało się że muszę znowu przejechać ten sam potok. Zniechęcony i zmęczony po prostu jechałem byle gdzie bez nadziei że dotrę dzisiaj do domu. Na szczęście po kilkunastu minutach błądzenia ujrzałem zabudowania, jakiś hotel czy coś. Dalej wyjechałem na asfalt i tak naprawdę nie wiedząc gdzie jestem, jechałem przed siebie. Po drodze kilku ludzi pytałem którędy do Bielska. Każdy się pytał co mi się stało, czy mnie ktoś pobił, kilka osób dodało "to będzie miała mama niespodziankę w domu", czy ja naprawdę wyglądam jak 16-to latek? Do domu prowadziła już tylko utwardzona, asfaltowa droga. Mimo zmęczenia nie szczędziłem sił. Na liczniku bez przerwy widniały liczby 32km/h+ a przełożenie w rowerze bez zmian, ciągle najwyższy bieg nawet przy podjazdach. Starałem się zajmować myśli różnymi rzeczami żeby tylko nie skupiać się na zmęczeniu. Udało mi się dotrzeć do Wapienicy, stamtąd droga prosta. Szczęśliwie dotarłem do domu gdzie po przemyciu, na spokojnie zrobiłem dwie fotki: Mogłem jeszcze pokazać ramiona i drugie kolano, mogłem pokazać ubłocony rower ale już nie miałem siły na sesje zdjęciowe. Na zdjęciach widać rozbite okulary. Sam nie wiem czy one mi uratowały oko czy były przyczyną rozciętej skroni, mniejsza o to, miałem szczęście że nie trafiłem okiem na kamień. Myślę że nawet gdybym miał kask to wiele by mi nie pomógł.
Podsumowując całą wycieczkę. Jestem zadowolony, nie żałuję ani chwili spędzonej w górach. Nabrałem sporo doświadczenia i umiejętności. Miałem okazję popracować nad techniką jazdy i nad zmysłem przewidywania różnych sytuacji. Doznałem uprzejmości obcych ludzi. Poznałem nowe miejsca, pokonałem nowe szlaki, zaliczyłem kolejne szczyty Beskidu Śląskiego. I co najważniejsze, wykorzystałem cały słoneczny dzień, o który z resztą tak się modliłem. Był to jedyny słoneczny dzień w Maju, który pozwalał na dłuższą wyprawę po górach. Do domu wróciłem o 21.
Na koniec umieszczam mapę. Nie jestem tylko pewien końcówki szlaku górskiego. Bo tak jak opisywałem zgubiłem się gdzieś między niebieskim a żółtym szlakiem. W dodatku od wypadku do rozwidlenia szlaków za Błatnią miałem przekrzywiony magnes od licznika.
PS. Jakby ktoś chciał się wymądrzać na temat techniki jazdy to niech mnie całuje w pompkę ;).
Poniedziałek, 10 maja 2010 · Dodano: 10.05.2010 | Komentarze 7
Moja mama uwielbiała słuchać Scorpionsów. Całe dzieciństwo wychowywałem się przy ich muzyce i nie żałuję. Lubiłem słuchać ballad autorstwa Scoripnisów. Mam z ich muzyką wiele wspomnień, niestety nie tylko tych dobrych, w zasadzie w większości są to smutne wspomnienia. Ale i tak cieszę się że udało się mojej mamie nieświadomie zaszczepić we mnie ich muzykę. Za to jej mogę podziękować. Choć moje upodobania muzyczne w późniejszym czasie uległy zmianie, to miłość do rockowych brzmień pozostała nadal, i nadal słucham nie tylko Scorpionsów, ale i wielu innych kultowych zespołów. Mimo to Scorpionsi zapisali się w moim sercu w szczególny sposób i będę do nich wracał przez całe życie.
PS. Dodaję przy okazji 41km zrobione jeszcze w Kwietniu.