Kilka dni przed moimi 22-mi urodzinami modliłem się o piękną pogodę w weekend. Dokładnie 22 Maja skończyłem 22 lata a z nieba lało. Zawiedziony poszedłem spać dość wcześnie. W Niedzielę rano, 23 Maja również padał deszcz. Nie chciało mi się wstawać z łóżka. Na szczęście później pojawiło się słońce a ciemne chmury poszły w cholerę. Około godziny 13:30 wyszedłem z domu wraz z rowerem. Najpierw trochę powłóczyłem się po osiedlu żeby ustawić tylna przerzutkę i sprawdzić jak spisuje się napęd po gruntownym czyszczeniu. Później skierowałem się ku lotnisku i od tego zacznę relację całej wycieczki.
Mijając lotnisko pojechałem ul. Łowiecką w kierunku baru rowerowego. Tam zatrzymałem się by kupić wodę, wziąłem dwie butelki po 0.5l, niegazowana. Ruszyłem dalej drogą Łowiecką, do skrzyżowania z Dębową (do Wapienicy) i Skarpową (w stronę gór), oczywiście ja wybrałem kierunek góry. Dotarłem do skrzyżowania z Karpacką i tam skręcając w prawo dalej ku górze. Mijając petlę autobusową po prawej stronie dostrzegłem dość głośny potok, mostek i jakąś wąską dróżkę asfaltową, prowadzącą w górę. Pomyślałem czemu by nie, no i zboczyłem z głównej drogi. Jak się potem okazało znalazłem się na drodze Jazowej, która doprowadziła mnie do tego miejsca:
Na początku poczułem zawiedzenie. Myślałem że droga jest urwana. Po chwili, całkiem przypadkiem zauważyłem że za zawalonym drzewem jest jednak dalsza droga. Przedarłem się przez krzaki i ruszyłem dalej. Po kilkudziesięciu metrach dostrzegłem kolejne, tym razem poważniejsze skutki intensywnych opadów deszczu:
Na szczęście ja znajdowałem się po właściwej stronie drogi. W pewnym momencie na przeciwnym brzegu ujrzałem rowerzystę, zatrzymał się, zastanowił chwilę i zawrócił, nie wyglądał na zadowolonego :). Po krótkim odpoczynku i zrobieniu zdjęć pojechałem dalej w górę drogi. Tak naprawdę to pierwszy raz tamtędy jechałem i nie miałem pojęcia dokąd dojadę. W pewnym momencie gdzieś daleko przez drzewa widziałem prześwitujące budynki, coś mi strzeliło do głowy że to Bielskie Błonie i zjechałem z głównego szlaku. Pokonałem całkiem przyjemny single track, szkoda że taki krótki:
Na dole okazało się jednak że to jakieś zadupie i musiałem wspinać się z powrotem. Po powrocie na szlak, po kilku minutach dotarłem na Dębowiec. Po raz kolejny trafiłem na szczyt tej góry przez przypadek :). Tradycyjnie zrobiłem kilka zdjęć:
Widzicie tutaj dwa podobne zdjęcia zrobione w odstępie 10 sekund. Jedno zachmurzone, drugie czyste. Pogoda była wspaniała. Po niebie pływały tylko małe jaśniejsze i ciemniejsze chmurki, ale było ciepło i przyjemnie. Ludzi na Dębowcu nie brakowało, rowerzystów natomiast widziałem chyba dwóch. Odpocząłem chwilkę i pojechałem dalej w stronę Szyndzielni. Po drodze oczywiście nie obyło się bez robienia zdjęć:
Na jednym ze zdjęć próbowałem ująć nawierzchnię, ale nie całkiem mi się to udało. Widać chyba jednak że było mokro. Cała droga na Szyndzielnię była wilgotna, miejscami kilka głębszych kałuż, gdzieniegdzie spływająca z wyższych partii woda. Na szczęście nie było tragicznie i dało się normalnie jechać nie tracąc przyjemności z wycieczki. Droga na szczyt wiedzie przez dwa zakręty. Zarówno na pierwszym:
(Na zdjęciach widać kolejkę gondolową i moją nową przerzutkę, która spisywała się świetnie przez całą drogę)
Jak i na drugim:
Zrobiłem krótką przerwę na zdjęcia. Widać stąd całą panoramę Bielska. Na drugim zakręcie ostatnim razem mogłem usiąść na ławce, tym razem niestety już jej nie było. Przypuszczam że to sprawka wandali lub po prostu zmyła ją z powierzchni ziemi, któraś z ulewnych burz.
Docieram do Schroniska Szyndzielnia. Oczywiście zapomniałem swojej mapy, którą niedawno kupiłem w księgarni w Sferze I. Kosztowała 20zł ale jest solidna, wodoszczelna. Pokazuje szlaki i czasy przejść, ścieżki dydaktyczne i szlaki rowerowe, jest zgodna z GPS. Mapa Beskid Śląski, ExpressMap 1:50000. Polecam ;). Wróćmy do relacji. Zapomniałem mapy więc musiałem skorzystać z tej wywieszonej przed schroniskiem:
Tą rzeźbioną ławkę to ja sobie kiedyś ukradnę i postawię w ogrodzie :D, muszę się tylko dorobić domu z ogrodem. Usiadłem na kilka chwil delektując się słońcem. Popatrzyłem trochę na mapę, zamieniłem kilka słów z dwójką turystów, którzy też nie mieli swojej mapy. Zjadłem snickersa, strzeliłem fotkę rzeźbionemu góralowi i ruszyłem w dalsza drogę ku szczytowi Klimczok. Na trasie tradycyjnie kilka zdjęć:
Szlak na Klimczok nie był zbyt błotnisty, dało się normalnie jechać. Jest tam krótki odcinek gdzie można się rozpędzić i bez większego ryzyka wybić się na kilku dropach. Co prawda nie było wielu turystów, przed którymi można by się było popisać (dżołk ;)) ale dla samej frajdy można poszaleć. Ostatnie 60-70m przed szczytem podchodziłem z buta, przyznaję bez bicia, było za ślisko. Ale 10m przed końcem wsiadłem na rower, w razie gdyby ktoś był na Klimczoku to żeby widział że wjechałem a nie wszedłem :D hahaha. Po dotarciu na szczyt i krótkim odpoczynku, przyszedł czas na zdjęcia:
Na Klimczoku była tylko jakaś parka. Zapytałem czy mają mapę, bez problemu pozwolili mi spojrzeć na drogę. Awaryjnie nawet zrobiłem zdjęcie telefonem aby mieć na później. Kilka minut popatrzyłem w kierunku Magury, odpocząłem i ruszyłem w stronę Trzech Kopców:
Zaraz po opuszczeniu Klimczoka można się cieszyć przyjemnym zjazdem na Trzy Kopce. Nie wiem co to za miejsce, jest tam dość łyso, chyba prowadzą tam wycinkę drzew. Nie ma tam w zasadzie nic ciekawego ale lubię to miejsce. Zaraz po tym zjeździe trzeba pokonać krótki, bardzo stromy podjazd, w zasadzie nie do przejechania więc trzeba maszerować. Chwile później widać pierwszy znak "Trzy Kopce" przytwierdzony do drzewa. Po kolejnych kilku minutach docieram do szczytu Trzech Kopców, łyso i pusto. Powycinane drzewa, las pełen pni (pniów?). Stamtąd można się kierować ku Zaporze w Wapienicy, ale ja jechałem tą trasa ostatnim razem, więc udałem się w kierunku Stołowego (przynajmniej tak mi się wydawało). Droga była wąska i bardzo stroma, a ja nie żałowałem pary w nogach. Na ostrym zjeździe usłyszałem odgłosy silnika, po chwili zobaczyłem gościa biegnącego w górę i zakręt. Nie widziałem co jest za nim bo po obu stronach szlaku były wysokie brzegi. Po sekundzie zobaczyłem krosowca, zatrzymał się na środku ścieżki. Moja prawa dłoń od razu zareagowała, tylne koło zblokowane a kros coraz bliżej, w panice wcisnąłem przedni hamulec i ten mnie nie zawiódł. W ułamku sekundy pokonałem krótki lot przez kierownicę i dosłownie klatka po klatce widziałem jak do skroni zbliża się kamień leżący na ziemi. Nie straciłem przytomności, podniosłem się i usiadłem na ziemi. Otrząsłem się po kilku sekundach i wstałem. Spojrzałem na gościa w kasku, nic nie mówił. Dotknąłem głowy ręką i po chwili miałem całą dłoń we krwi. Zapytałem go czy poważnie to wygląda, odpowiedział że tylko się zadrapałem. Pomyślałem "aha, jasne". Zapytałem o chusteczki, powiedział że nie ma i pojechał dalej, razem z tym drugim, który pieszo biegł przed nim. Zostałem tam kilka chwil. W szoku wziąłem okulary z ziemi, podniosłem rower i pojechałem dalej. Po chwili zatrzymałem się i dopiero wtedy sprawdziłem co mi się stało. Popatrzyłem na kolana, były pozdzierane, popatrzyłem na ramiona, też były pokaleczone, lewy łokieć mocno potłuczony no i krew lejąca się ze skroni. Później zbadałem rower, ale na szczęście był cały. Wyciągnąłem z plecaka telefon (oszczędzałem baterie w aparacie) i zrobiłem dwa zdjęcia:
Rozmazane bo ręce mi się jeszcze trzęsły i byłem zdenerwowany. Przyznam się że jechałem bardzo szybko, jakieś 30-35km/h, nie miałem kasku bo nie planowałem wypadu w góry. Ochraniacze na kolana też zostawiłem w domu, ale to był ostatni raz. Opanowałem nerwy, strach i złość. Wsiadłem na rower i spokojnie zacząłem jechać w dół przed siebie. Z nadzieją że trafię do Chatki Wuja Toma, bo tak wskazywał znak na słupie widziany kilka minut przed wypadkiem. Niestety zabłądziłem. Trafiłem na polanę:
Nie jestem teraz pewien czy była to Hordowska Polana czy Polana Gać, ale wydaje mi się że to drugie. Ujrzałem piękny widok, rozpostartą połać łąki i oddalone o setki kilometrów góry. Całkowicie zapomniałem o zdarzeniu z przed kilku chwil. Rzuciłem rower i chwyciłem aparat. Niestety po selekcji zostały tylko te dwa zdjęcia. Z czego to pierwsze, na którym widać rower jest moim zdaniem najlepszym foto jakie udało mi się strzelić podczas całej wycieczki. Strasznie żałuję że nie miałem lepszego aparatu.
Po opuszczeniu polany dotarłem do zamkniętej chatki:
Z myślą że to jest Chatka Wuja Toma straciłem nadzieję na jakąkolwiek pomoc. Jednak w oddali usłyszałem głosy dzieciaków i rozmowy jakiś starszych ludzi. Zjechałem więc kilka metrów w dół i okazało się że trafiłem na zamieszkałą chatę. Miałem szczęście bo trafiłem na porządną rodzinę. Użyczyli mi wody utlenionej, wacików, pozwolili nawet skorzystać z lusterka w korytarzu. Wyjaśniłem co się stało i zapytałem o drogę do Chatki Wuja Toma. Wyjaśnili mi że to nie w tym kierunku i muszę wrócić na główny szlak. Mówili też że od Chatki Wuja Toma mogę się dostać do Szczyrku i to mnie zbiło z tropu, bo ja nie chciałem do Szczyrku tylko na Błatnią i do Bielska. Zaproponowali że mnie odprowadzą na szlak i tak się stało. W drodze doszliśmy do porozumienia że droga na Szczyrk mnie nie interesuje. Wyjaśnili mi więc jak dostać się na Błatnią. Przy okazji zapytałem gdzie ja właściwie jestem i okazało się że na mapie to miejsce widnieje jako Skałki. Odprowadzili mnie do Hordowskiej Polany i tam się pożegnaliśmy. Czekała mnie ciężka wspinaczka po stromej polanie. W drodze udało mi się zrobić jeszcze kilka zdjęć:
Widok według mapy kieruje na Przełęcz Karkoszczonka. Ale nie dam sobie głowy uciąć bo dopiero poznaję te tereny i słabo jeszcze u mnie z orientacją.
Wróciłem na szlak. Było ciężko bo stromo. Dwa razy w udzie złapał mnie mocny skurcz ale musiałem to jakoś znieść, nie miałem czasu na postój, i tak straciłem dużo czasu. Dotarłem z powrotem na Trzy Kopce a stamtąd do Stołowego, gdzie spotkałem jakiegoś gościa. Zapytałem o chusteczki, nie miał. Zapytałem o drogę na Błatnią i o Stołowy. Wskazał mi drogę do Schroniska i powiedział że właśnie znajdujemy się na Stołowym :D. Ostrzegł mnie też przed zjazdem z Błatniej do Wapienicy, mówił że jest bardzo stromo i nawet pieszo jest tam cholernie trudno. Nie tracąc więcej cennego czasu ruszyłem w stronę Błatniej. Bez większych problemów (chociaż już nie szalałem na szlaku) dotarłem do nartostrady, na stoku Błatniej. Nie było możliwości żeby się tam nie zatrzymać i nie robić zdjęć:
Było po prostu pięknie. Na jednym ze zdjęć widać że błota nie brakowało, ale mi i tak już było wszystko jedno, byłem brudny, zakrwawiony, mokry i poobijany. Na stoku Błatniej jest jakiś betonowy krąg z dwoma kominami. Nie wiem czemu służy ale jest idealnym punktem widokowym do robienia zdjęć. Stamtąd skierowałem się prosto do schroniska. Na pierwszy rzut oka cisza, spokój, chyba zamknięte. Z tyłu jednak były schody na górę a w środku trójka turystów i pani z obsługi. Zapytałem o wodę utlenioną i waciki. Oczywiście dostałem, pani Agnieszka (tak miała na imię pani z obsługi) pomogła mi nawet przemyć skroń, choć twierdziła że unika krwi i na ogół nie kwapi się do udzielania pomocy rannym, chyba miałem szczęść :D. Później poczęstowała mnie słodkim ciastkiem i posiedzieliśmy dłuższa chwilę rozmawiając w piątkę. Znowu mogłem spojrzeć na mapę bo Ci trzej turyści również ją mieli. Oni tak samo jak koleś ze Stołowego odradzali mi zjazd niebieskim szlakiem do Wapienicy, wybrałem więc szlak żółty. Czas było ruszać w drogę. Spytałem ile płacę, ale pani nie chciała pieniędzy za wodę utlenioną i za ciastko, bo jak twierdziła poczęstowała mnie nim a nie sprzedała :), zapłaciłem więc tylko 3zł za wodę, którą kupiłem. Zrobiłem jeszcze zdjęcia ze schodów w schronisku:
Podziękowałem ładnie i pożegnałem się. Przed schroniskiem spotkałem jeszcze grupkę rowerzystów, zamieniliśmy kilka zdań na temat wypadku i na temat trasy. Popatrzyłem na znaki i skierowałem się ku Jaworza Jasienica.
Dotarłem do rozwidlenia dróg. Drzewa po prawej były oznaczone na żółto, więc pojechałem w prawo. Kilkaset metrów dalej okazało się że na drzewach widnieją tylko niebieskie znaki, a ja nie chciałem jechać niebieskim szlakiem. Więc wróciłem spory kawał drogi do wcześniej widzianego rozwidlenia. W drodze powrotnej zrobiłem ostatnie zdjęcie:
Wykończony wspinaczką ruszyłem na rozwidleniu w lewo. Niestety po chwili okazało się że to również jest niebieski szlak. Mało tego, droga prowadziła w górę a nie w dół i zaczynało się robić cholernie grząsko. Nie dość że błota przybywało to las się zagęszczał, powoli zachodził zmrok a ja zaczynałem już snuć w głowie jak by tu przeżyć noc w lesie. Droga się nie kończyła. Na szczęście po jakimś odcinku zaczęła prowadzić lekko w dół. Momentami było niebezpiecznie bo wąsko, i głęboko od błota i wody, w kilku miejscach mocno podmyty szlak zmuszał mnie do jazdy po krawędzi i ryzyka że ziemia może się osunąć a ja polecę w dół, bez perspektywy przeżycia takiego upadku. Ale nie miałem wyjścia, musiałem wrócić do domu. W końcu dostrzegłem na drzewie żółty ślad farby. Pomyślałem "jestem k***a w domu". Niestety nie byłem. Dalszy odcinek był coraz cięższy, coraz więcej błota i coraz gęstszy las. Gałęzie wystające na szlak zahaczały o koszulkę, o ramiona, o twarz. W pewnym momencie musiałem się zatrzymać bo w górę piął się jakiś samochód terenowy. Okazało się że to straż leśna. Machnąłem ręką żeby się zatrzymali i zapytałem dokąd prowadzi ta droga. Potwierdzili że do Jaworza. Zapytali co mi się stało i czy dam radę sam wrócić do domu. Odparłem że sobie poradzę i spytałem jeszcze o błoto, czy droga do samego końca wygląda tak tragicznie. Powiedzieli że niżej jest trochę lepiej. Niestety lepiej może dla czterokołowca a nie dla roweru. Dotarłem do potoku, miałem wybór jechać w prawo przez potok lub w lewo wzdłuż potoku. Pojechałem w prawo, dotarłem na polanę i znowu rozwidlenie. W ślepo skręciłem w lewo i po chwili okazało się że muszę znowu przejechać ten sam potok. Zniechęcony i zmęczony po prostu jechałem byle gdzie bez nadziei że dotrę dzisiaj do domu.
Na szczęście po kilkunastu minutach błądzenia ujrzałem zabudowania, jakiś hotel czy coś. Dalej wyjechałem na asfalt i tak naprawdę nie wiedząc gdzie jestem, jechałem przed siebie. Po drodze kilku ludzi pytałem którędy do Bielska. Każdy się pytał co mi się stało, czy mnie ktoś pobił, kilka osób dodało "to będzie miała mama niespodziankę w domu", czy ja naprawdę wyglądam jak 16-to latek? Do domu prowadziła już tylko utwardzona, asfaltowa droga. Mimo zmęczenia nie szczędziłem sił. Na liczniku bez przerwy widniały liczby 32km/h+ a przełożenie w rowerze bez zmian, ciągle najwyższy bieg nawet przy podjazdach. Starałem się zajmować myśli różnymi rzeczami żeby tylko nie skupiać się na zmęczeniu. Udało mi się dotrzeć do Wapienicy, stamtąd droga prosta. Szczęśliwie dotarłem do domu gdzie po przemyciu, na spokojnie zrobiłem dwie fotki:
Mogłem jeszcze pokazać ramiona i drugie kolano, mogłem pokazać ubłocony rower ale już nie miałem siły na sesje zdjęciowe. Na zdjęciach widać rozbite okulary. Sam nie wiem czy one mi uratowały oko czy były przyczyną rozciętej skroni, mniejsza o to, miałem szczęście że nie trafiłem okiem na kamień. Myślę że nawet gdybym miał kask to wiele by mi nie pomógł.
Podsumowując całą wycieczkę. Jestem zadowolony, nie żałuję ani chwili spędzonej w górach. Nabrałem sporo doświadczenia i umiejętności. Miałem okazję popracować nad techniką jazdy i nad zmysłem przewidywania różnych sytuacji. Doznałem uprzejmości obcych ludzi. Poznałem nowe miejsca, pokonałem nowe szlaki, zaliczyłem kolejne szczyty Beskidu Śląskiego. I co najważniejsze, wykorzystałem cały słoneczny dzień, o który z resztą tak się modliłem. Był to jedyny słoneczny dzień w Maju, który pozwalał na dłuższą wyprawę po górach. Do domu wróciłem o 21.
Na koniec umieszczam mapę. Nie jestem tylko pewien końcówki szlaku górskiego. Bo tak jak opisywałem zgubiłem się gdzieś między niebieskim a żółtym szlakiem. W dodatku od wypadku do rozwidlenia szlaków za Błatnią miałem przekrzywiony magnes od licznika.
PS.
Jakby ktoś chciał się wymądrzać na temat techniki jazdy to niech mnie całuje w pompkę ;).